Wakacje w Rumunii #5
Planując wakacje w Rumunii, warto zarezerwować (wraz z dojazdem) przynajmniej cztery letnie dni na wizytę w królestwie pelikanów i podobno 299 innych gatunków ptaków, zamieszkujących obszar Delty Dunaju.
Delta Dunaju to ogromny, objęty międzynarodową ochroną Unesco teren, w którym Dunaj rozdziela się na trzy główne “ramiona” – Sulina, Sfantul Gheorghe (Święty Jerzy) i Kilia i którymi uchodzi do Morza Czarnego. Między nimi znajdują się liczne kanały, większe i mniejsze jeziora, bagna, podmokłe lasy i mokradła. Pierwsze skrzypce gra tu rzeka i to jej całkowicie podporządkowane jest życie zwierząt i okolicznych mieszkańców. Znika zgiełk, przyjaźni i spokojni ludzie przemieszczają się rowerami, łodziami lub kajakami, łowią ryby, a czas prawie staje w miejscu.
Ostatnim miastem, do którego można dostać się drogą lądową i skąd w dalszą podróż wyrusza się taksówką-motorówką lub większym statkiem, jest Tulcza (Tulcea). Ponieważ miejsc noclegowych, podobnie jak osad w Delcie nie ma wielu, warto rozejrzeć się za nimi z większym wyprzedzeniem. Noclegu można szukać na wspominanym na blogu Travelminit.ro, Bookingu lub Airbnb.
Kierując się dostępnością łóżek oraz możliwością łatwego dotarcia na miejsce, a także w miarę prostego eksplorowania Delty, zdecydowaliśmy się na Sulinę – niewielkie miasteczko leżące na końcu ramienia o tej samej nazwie. Oddalone o około 90 minut drogi motorówką miasteczko – dawniej będące siedzibą Europejskiej Komisji Dunaju, dziś zamieszkałe przez około 3500 mieszkańców i podzielone na równoległe ulice o łatwych do zapamiętania nazwach – Strada I, Strada II i tak aż do Strada VI, okazało się bardzo dobrym wyborem, mimo, że wahaliśmy się pomiędzy nim a szczególnie reklamowaną Milą 23.
Pierwszego dnia, gdy dotarliśmy na miejsce upalnym popołudniem, zostaliśmy ugoszczeni przez gospodynię, Panią Marię, orzeźwiającym napojem i wyposażeni bez pytania w rowery, na których pojechaliśmy na długą, piękną i piaszczystą czarnomorską plażę, oddaloną o około 2-3 kilometry od miasteczka, zajadając się w jej pobliżu owocami rokitnika zrywanymi prosto z kolczastych krzaków. Gdy wróciliśmy, Pani Maria kończyła przygotowywać pyszną kolację, składającą się ze złowionych przez jej męża – Pana Nicu – ryb lub do wyboru – mici z grilla (a jakże). Do jedzenia zasiedliśmy z gospodarzami i pozostałą trójką gości, słuchając do późna w nocy opowieści o życiu w Delcie.
Następnego dnia wybraliśmy się z planem dotarcia do oddalonego o 30 km Sfantul Gheorghe, miasteczka położonegu u ujścia ramienia Dunaju o tej samej nazwie oraz spotkania po drodze dzikich koni, o których można przeczytać w każdym przewodniku. Po zjechaniu z wyłożonej kostką drogi (w Sulinie nie ma asfaltu) na drogę polną, która wyglądała na jedyną idącą w kierunku Sf. Gheorghe, natknęliśmy się na stado ale… krów. Potem goniły nas psy pilnujące wyglądającej na opuszczoną wojskowej posesji, a dalej wyrósł ogromny radar i znak mówiący, że wchodzimy na obszar jednostki wojskowej i by nie kontynuować wycieczki. Zawróciwszy, w miejscu, gdzie wcześniej były krowy, które zdążyły przemieścić się w inne miejsce, spotkaliśmy pana, który wskazał nam właściwą drogę. Nie wieszczył jednak dobrze naszym planom zaznaczając, że w niektórych miejscach droga jest zalana wodą, a poza tym na całej długości jest wysypana tłuczonymi kamieniami, na których na pewno poprzebijamy opony. Jak gdyby na potwierdzenie tych słów, z naprzeciwka nadszedł chłopak pchający z tego powodu swój motor. Wtedy zrozumieliśmy, że Sf. Gheorghe było nie dla nas. Prowadząc obok rowery, których nie chcieliśmy uszkodzić przez następny kilometr lub dwa, doszliśmy do miejsca, w którym pasło się parę dzikich koni. Zobaczywszy je uznaliśmy, że coś jednak z naszej wycieczki się udało i zawróciliśymy, po drodze wstępując na… cmentarz. Wiedzieliśmy, że z uwagi na funkcję, jaką Sulina pełniła w XIX w., mieszkało w niej wielu cudzoziemców. Sprawiło to, że tamtejszy cmentarz jest wielonarodowościowy i wielowyznaniowy, a obok siebie pochowani są prawosławni, katolicy, protestanci, Żydzi i muzułmanie, co sprawia, że miejsce jest wyjątkowe i warto tam zajrzeć. Zwieńczeniem cmentarnych atrakcji jest grób domniemanego pirata.
Kolejny dzień poświęcony był rzece i ptakom. Wcześnie rano Pan Nicu zabrał nas swoją łódką, sobie tylko znanymi kanałami na wycieczkę, podczas której widzieliśmy między innymi kaczki, czaple, płochliwe pelikany a nawet… jenota. W drodze opowiadał nam jak wyglądało życie w Delcie i jej wygląd na przestrzeni ostatnich około 40-50 lat. W pewnej chwili zmieniliśmy motorówkę, przesiadając się do napędzanej siłą wioseł łódki, którą Pan Nicu miał schowaną gdzieś w szuwarach, popłynęliśmy jeszcze chwilę, docierając niemal do samego morza. Po powrocie czekała na nas kolejna tradycyjna potrawa Pani Marii – potrawka z ryb i warzyw. Wieczorem podziwialiśmy naddunajski zachód słońca.
Pierwszą, ale być może nie ostatnią wycieczkę do Delty Dunaju zakończyliśmy wizytą na plaży, po czym wodną taksówką popłynęliśmy do Tulczy, gdzie zatrzymaliśmy się na noc. Następnego dnia zwiedziliśmy wzgórze, z którego rozciąga się widok na całe miasto oraz rzekę, przeszliśmy niewartą szczególnej uwagi promenadą oraz zjedliśmy lody w parku, z którego udaliśmy się na pociąg i dalej, jadąc przez Babadag, wróciliśmy do Bukaresztu.
Jeśli zainteresował Cię ten wpis, zapraszam do odwiedzin w Delcie, a jeśli chcesz dowiedzieć się, jak zorganizować swój wyjazd, zapraszam do zadawania pytań w komentarzach.