Via Transilvanica: Berghin – Blaj

Długi weekend majowy to świetna pora na wędrówki. Już od pewnego czasu chodziło mi po głowie, aby zobaczyć jak wygląda szlak dalej za Berghin, dokąd dotarłam poprzednim razem. Jeśli nie widzieliście tej relacji, w tym filmu, znajdziecie je pod tym linkiem.

Wg przewodnika trasa, którą wybrałam ma około 27 km (Berghin – Secasel: 8 km, Secasel – Blaj: 19 km), czyli podobnie jak poprzednia. Spakowałam do plecaka wodę, coś do jedzenia i pustą siatkę na butelki, które spodziewałam się znaleźć po drodze. Do ręki wzięłam pasterski kij i wyruszyłam.

Etap, który przebyłam, wiedzie w większości pośród pól i łąk, sporadycznie przebiegając przez miejsca zalesione. Szlak, z jednym wyjątkiem, łagodnie wznosi się i opada. Patrząc na profil trasy, wydaje się ona łatwiejsza do przejścia z Berghin do Blaj niż w przeciwną stronę, ponieważ dłużej idzie się w dół.

Rozpoczęłam w centrum Berghin, witając każdą napotkaną osobę. Zostałam zaczepiona przez starszego mężczyznę pytaniem, czy „panna się nie boi, bo tu w okolicy dużo psów”. Odparłam, że nie, ucieszyłam się że wyglądam na tyle młodo by nazywać mnie „panną” i poszłam dalej. Na następne 8 km zostałam całkiem sama. Wokół panowała cisza mącona tylko szumem wiatru i cykaniem świerszczy. Wkrótce zaczęły pojawiać się kolejne odliczające kilometry trasy słupki (borna). W pewnym miejscu mijałam odległe gospodarstwo, z którego psy i tak wyczuły mnie i zaczęły biec w moją stronę szczekając. Na szczęście w pewnym momencie się zatrzymały i dały mi spokojnie pójść dalej. Do wsi Secasel dotarłam natknąwszy się tylko na robotników wykonujących jakąś pracę przy drodze gminnej, a w samym centrum przywitał mnie klekotaniem bocian, który właśnie wrócił do gniazda. Minęłam dwa kościoły i ruszyłam dalej. Miałam wrażenie, jakby wszyscy we wsi spali albo wyjechali, tak było cicho.    

Za Secasel rozciąga się wysokie i szerokie wzgórze, które wygląda jak wielki wał i które widać z oddali. Nie zorientowałam się, że szlak na nie prowadzi tuż za wsią i skręciłam za drogą asfaltową w prawo w kierunku Rosia de Secas. Przeszedłszy bez spotkania żadnego słupka ani znaczka ze znajomym „T” w pomarańczowym kółku ponad kilometr uznałam, że znalazłam się poza szlakiem. Nie chciałam jednak się cofać, ponieważ z mapy wynikało, że szlak wiedzie równolegle grzbietem tego ogromnego wzgórza, poniżej którego idę, więc wystarczy teraz się na nie wspiąć i odszukać drogę na górze. Po śladach traktora wyszłam pod stromą górkę i w oddali wypatrzyłam nie tylko drogowskaz ale i grupę turystów z plecakami, zmierzających w stronę Berghin. 

Zaraz potem zaczynał się mały lasek, a po nim wyszłam do miejscowości Deleni Obarsie. Po przeczytaniu opisu z przewodnika wyobrażałam sobie, że zastanę miejsce tajemnicze, dzikie, opuszczone, z gospodarstwami zarośniętymi chaszczami. Wynikało bowiem z niego, że nikt tam od dłuższego czasu nie mieszka na stałe i nieliczni ludzie pojawiają się tylko sezonowo. Na miejscu odniosłam wrażenie, że jest to jednak miejsce wracające do życia. Widziałam samochody, świeżo postawione ogrodzenia, spory camping, trwającą budowę i wiele działek z domkami letniskowymi.

Potem droga wiodła asfaltem w dół, by następnie znowu wspinać się pod górę. Na ławce postawionej przy drodze, z widokiem na góry, zjadłam kulturalnie mój prowiant. Mapa pokazywała, że jestem mniej więcej w połowie trasy. Za następnym wzgórzem rozpoczynał się las, skrajem którego zeszłam do miejsca, gdzie rośnie soczyście zielona i miękka trawa, po której szło się z przyjemnością. Spotkałam drugą grupę turystów – tym razem cztery osoby. Trasa wiodła mnie po płaskim terenie przez parę kilometrów. Z pewnej odległości patrzyłam na stado owiec i na stada pasących się krów. Zaskoczyło mnie, ale i ucieszyło, że prawie nie spotkałam pasterzy (być może dzięki temu, że w środku dnia zrobiło się bardzo ciepło i być może ich zwierzęta chowały się przed upałem gdzieś w cieniu pod lasem). Potem znowu trzeba było wyjść na górę, by móc podziwiać tę zieloną dolinę w pełnej krasie. Tam licznik wskazał 20 km i zatrzymałam dalsze śledzenie GPS, ponieważ nie chciałam, żeby bateria rozładowała mi się przed dojściem do Blaj. W pewnym momencie nieoczekiwanie szlak skręcał w wąską ścieżkę zakończoną bramką. Znaczek Via Transilvanica na niej umieszczony nie pozostawiał jednak wątpliwości, że mam ją otworzyć i przejść dalej.

Był to teren małego kościółka Sfanta Fecioara a Saracilor. Po jego opuszczeniu weszłam do lasu, w którym znajdowały się leśne stacje drogi krzyżowej i ławki, na których można było usiąść i odpocząć.

Do Blaj nie zostało już daleko. Wkrótce zeszłam do drogi asfaltowej i zaczęły się zabudowania. Przy drodze pasły się płochliwe kucyki. Dotarłam do mostu, przeszłam nad rzeką i weszłam do centrum Blaj, które jest bardzo małe. Pani z salonu gier podpowiedziała mi gdzie znajdę „dworzec” skąd odjeżdża autobus do Alba Iulii. Potem okazało się, że ten „dworzec” to po prostu jakieś miejsce z niebieską markizą, którego nie nazwałabym nawet przystankiem, bo nie było tam nawet rozkładu jazdy. Wg strony internetowej autobus powienien był jechać o 16:30 lub wg innej wersji o 16:45. To, że należy się go spodziewać, potwierdzała obecność 3 innych pasażerów. Mając jeszcze trochę czasu wybrałam się do pobliskiej przyczepki, z której sprzedawano placinty, czyli placki nadziewane np. słonym serem telemea i smażone w głębokim oleju. Było bardzo smacznie; polecam gdybyście kiedyś zbłądzili do Blaj. Sprzedawca pomógł mi pozwalając podładować telefon.

Specjalnie na dzień mojej wycieczki wybrałam piątek, aby nie mieć problemu z powrotem do Alba Iulii. Kiedy jednak autobus nie przyjechał ani o 16:30 ani o 16:45, stało się jasne, że 2 maja kursował wg rozkładu weekendowego i nie przyjedzie. Alternatywą okazał się pociąg. Do Alba Iulii jest z Blaj wg Google 39 km (wg drogowskazu w mieście 33 :D), ale siatka połączeń wygląda tak, że bezpośredni pociąg jedzie tylko o 22:00. Wybrałam wycieczkę z przesiadką w Teius. Dobrze, że podpowiedział mi ją Google, bo pani w kasie na dworcu twierdziła, że do 22 nie ma żadnego pociągu ani w kierunku Teius, ani tym bardziej Alba Iulii. Między zdaniami mającymi utwierdzić mnie w przykonaniu, że do nocy się z Blaj nie wydostanę, pani wyrażała uznanie dla mojego kija z 1960 roku i podziwiała wystrugane na nim wzory. Musiałam zeznać jak weszłam w jego posiadanie, ale to akurat nie było trudne, bo kij znalazłam porządkując strych starego domu na mojej działce.

Po dotarciu do Teius i po 2.5 h czekania na stacji wsiadłam do osobowego CFR relacji Teius – Simeria i po 20 wróciłam do – jak mówią tubylcy – Alby.

Na początku wspomniałam o siatce na butelki. Poprzednim razem gdy szłam z Alby do Berghin takiej nie miałam, a byłoby co zbierać. Tym razem się przygotowałam i na trasie zebrałam 14 butelek i puszek. Potem kulturalnie zaniosłam je do Lidla, gdzie automat przyjął 13 z nich, w związku z czym dostałam kaucję za nie i tym sposobem można uznać, że zebrane PETy sfinansowały mój powrót z Blaj na odcinku Teius-Alba Iulia.

Będąc w Rumunii nie wyrzucajcie do kosza pustych butelek lub puszek po piciu kupionych w Rumunii. Wrzucając je do specjalnych maszyn zlokalizowanych przede wszystkim przy supermarketach zostanie Wam zwrócona kaucja (50 bani za sztukę), którą można wykorzystać w ciągu roku na zakupy w takim sklepie.

Podsumowując, to był bardzo udany dzień na Via Transilvanica. Jeśli lubicie piesze wędrówki, samotność (przynajmniej od czasu do czasu) i przebywanie z dala od zgiełku cywilizacji, takie doświadczenie może się Wam spodobać.

Leave a Comment

Your email address will not be published. Required fields are marked *